czwartek, 29 stycznia 2009

Różaniec - Maryjne świadectwo Jana Budziaszka


Maryjne świadectwo Jana Budziaszka

Zaczynałem cykl rekolekcji dla młodzieży szkół średnich w Poznaniu. Pierwsza konferencja zaczyna się za dwie minuty. Jest 13 minut po ósmej. W kieszeni dzwoni mi telefon. Odbieram. Dzwoni z Krakowa. To pani Ania, która opiekowała się mamą na czas moich wyjazdów. - Przed chwileczką zastałam panią Budziaszkową, leży nieprzytomna, cała niebieska, sina, na podłodze. Nie wiem, co robić. Ja mówię: Pani kochana, jestem 400 km na północ, w Poznaniu. Ty jesteś z opieki społecznej. To ty musisz wiedzieć, co trzeba robić. Dzwoń po pogotowie, do siostry, do mojej bratowej, brata. No, róbcie coś. Jak ja ci mogę teraz pomóc? Przyjechałem po kilku dniach do Krakowa. Dowiaduję się, że mamę z trudem przyjęto do szpitala im. G. Narutowicza. Wożono mamę karetką pogotowia od szpitala do szpitala i wszędzie mówiono: Ależ, drodzy państwo, musicie zrozumieć, że tu jest szpital i my tutaj leczymy. Takich przypadków to my już nie przyjmujemy.

Przyjechałem do Krakowa i mówię do moich przyjaciół, że mama jest w szpitalu u Narutowicza i w bardzo ciężkim stanie, że właściwie to... - Coś ty, oszalałeś? W tym szpitalu na Narutowicza? Przecież to najgorszy szpital na świecie. Musisz natychmiast mamę stamtąd zabrać. Tam jest najgorsza opieka. Jak mogłeś pozwolić, żeby twoja mama tam leżała...Myślę sobie, co tu zrobić. Pierwsza myśl, jaka mi się nasunęła, to prosić o pomoc kard. Macharskiego, ponieważ wydaje mi się, że mam u niego jakieś "przody".

- Księże Kardynale, jest taka sprawa. Moja mama potrzebuje opieki 24 godziny na dobę. Chcę gdzieś mamie załatwić jakieś dobre miejsce, wiem, że są Albertynki, są Felicjanki, nie dało by się mamie coś załatwić.

- No wiesz, przyjdź za parę dni, rozglądnę się, może ci coś załatwię. A wiem, że do Albertynek czeka się kilka lat. No i tak zaczęło się normalne życie. Kiedy tylko byłem w Krakowie, miałem dyżur u Mamy. I tak powolutku zacząłem się zaprzyjaźniać ze szpitalem. Kiedy skończyłem pracę koło mamy i miałem 10 minut wolnego czasu, chodziłem od sali do sali. A tam jakaś pani potrzebowała, żeby ją pogłaskać po głowie, a jeszcze inna, żeby ją potrzymać za rękę i powiedzieć coś miłego. Słuchajcie, w ciągu dokładnie tygodnia zaczęło się coś zmieniać na tym oddziale.

 Kiedy przychodziłem rano, wszyscy się cieszyli. Pielęgniarki, salowe i chorzy przychodzili na salę, na której leżała moja mama, przy której ja siedziałem i mówiły: Panie Janeczku, jeszcze ja... Kiedyś jedna pielęgniarka mówi: przepraszam, czy pan to pan. Tak, ja, to ja. Czy pan to ten Jan Budziaszek? Odpowiadam: tak. Wie pan, mam taką koleżankę, co się wstydzi panu powiedzieć, że ona nie ma jeszcze pańskich "Rozważań różańcowych" i "Drogi Krzyżowej". Na drugi dzień przyszła tamta koleżanka i mówi do mnie: Mam taką koleżankę, ale ona wstydzi się powiedzieć, nie ma jeszcze "Dzienniczka Perkusisty".

I wyobraźcie sobie, że po tygodniu cały pierwszy oddział wewnętrzny szpitala Narutowicza chodzi z Różańcem. Jakoś dziwnie zaczynają się do siebie uśmiechać, szczególnie do mnie. Słuchajcie, jest niebo. Nagle okazuje się, że z tego najgorszego szpitala na świecie, robi się szpital najwspanialszy, że opieka jest fenomenalna i jest w nim tyle radości. Pod koniec kwietnia dzwoni do mnie ks. Andrzej, kapelan kard. Macharskiego, i mówi:
- Umówiłeś się z kardynałem, nie przychodzisz, a kardynał coś ci załatwił. Denerwuje się, że nie przychodzisz. Dlaczego? Odpowiadam:
- Andrzejku, ja nie mogę przyjść, a przede wszystkim nie mogę zabrać teraz mamy z tego szpitala, bo to jest najwspanialszy szpital na świecie. On mówi:
- To przyjdź, powiedz o tym kardynałowi.
- Księże kardynale, no nie mogę zabrać mamy, bo to naprawdę najwspanialszy szpital na świecie.

 (...).Słuchajcie, 15 maja jadę samochodem na dyżur do mamy. Nucę sobie pod nosem "Jak dobrze jest dziękować Ci, Panie...". Przyszedłem na oddział. Bardzo serdecznie mnie wszyscy przywitali. Siadłem przy mamie. Odmawiam różaniec i znowu na myśl przychodzą mi słowa: "Jak dobrze jest dziękować Ci, Panie...". Za dziesięć jedenasta mama wzięła dwa głębokie oddechy i zakończyła życie. Wszystkie formalności pogrzebowe załatwiłem w ciągu dwóch godzin. Zostało mi tylko omówienie pogrzebu z ks. proboszczem. Mam taki zwyczaj, że jeżeli w moim życiu ma zdarzyć się coś ważnego, to z wyprzedzeniem czytam czytania liturgiczne. Muszę zobaczyć, co też będzie czytane w tym dniu. Rzeczywiście, pogrzeb mamy w poniedziałek. W związku z czym we czwartek zaglądam do czytań z poniedziałku. Patrzę, czytamy o weselu w Kanie Galilejskiej, bo to święto Matki Kościoła. Przybiegam do proboszcza i mówię:
- Księże proboszczu, mam wielką prośbę, żebyśmy na pogrzebie nie brali czytań pogrzebowych, tylko żebyśmy wzięli czytanie z dnia. Proboszcz troszeczkę zakłopotany mówi:
-Panie Janeczku, ale nie praktykuje się w Kościele katolickim, żeby czytać na pogrzebie o weselu w Kanie Galilejskiej.
- Księże proboszczu, czyż to nie cudowne, że moja mama jak oblubienica idzie do swojego oblubieńca.

 Akurat po pięciu latach, jest to najpiękniejsze wesele, wyzwolenie mamy z cierpienia, ona idzie do swojego męża po pięciu latach, bo tata już pięć lat nie żyje, do grobu, jak oblubienica do swojego oblubieńca. I mało tego. Dzieje się wszystko na rękach naszej najukochańszej Matki Kościoła.

"Jak dobrze jest dziękować Ci, Panie
I śpiewać Psalm Twojemu Imieniu
I opowiadać rano Twoje Miłosierdzie,
A w nocy wierność Twoją przy dziesięciostrunnej harfie
I lutni, i dźwięcznej cytrze".
Jan Budziaszek,muzyk, członek zespołu "Skaldowie".Za:"Katolikiem"